Tak więc moi drodzy, właśnie skończyłam studia! Jestem magistra komunikacji wizerunkowej i absolwentką Uniwersytetu Wrocławskiego. Jestem z siebie bardzo dumna, bo przez ostatnie 5 lat moje oceny były świetne i tylko raz, na ostatnim roku nie załapałam się na stypendium. No ale cóż.
Ostatni rok studiów dojeżdżałam z Bydgoszczy do Wrocławia, co było bardzo męczące, dlatego też się cieszę, że już skończyłam studia. Nie zrozumcie mnie źle, podobały mi się te studia i lubię się uczyć, ale dojazdy były straszne plus pisanie pracy dyplomowej, której nie lubię pisać… grunt, że mam to za sobą.
Dzisiaj chciałabym się podzielić moim doświadczeniem związanym ze studiowaniem, a sądzę, że jest niemałe. Studiowałam na 3 zupełnie innych uczelniach i 3 zupełnie inne kierunki. Tak więc zacznijmy.
Pierwszy rok spędziłam na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu studiując dziennie japonistykę. Były to studia dosyć wymagające, bo trzeba było się naprawdę sporo uczyć. Ja dziennie spędzałam co najmniej 2 godziny na powtórki samego słownictwa i gramatyki. Te studia były też dla mnie powiewem dorosłości. Mieszkałam bez rodziców w mieszkaniu, które dzieliłam z 2 innymi dziewczynami. Więc byłam w pełni odpowiedzialna za siebie, zakupy itp. bardzo mi to odpowiadało, miałam też szczęście, że moje współlokatorki były miłe i bezproblemowe. Każda żyła swoim życiem i nie przeszkadzała drugiej. Zaczęłam też wtedy chodzić z moim mężem, więc ten rok był dla mnie wyjątkowy i nadal wspominam go z uśmiechem.
Jednakże co do samych studiów, to wybrałam je, bo nie miałam większego pomysłu na siebie, a interesowałam się kulturą japońską, więc stwierdziłam, że chcę to studiować. Nie było łatwo się dostać, bo w Polsce są tylko 4 uczelnie oferujące ten kierunek, łącznie około 120 miejsc. Więc konkurencja duża. Nie dostałam się do Poznania o którym najbardziej myślałam, ale za to dostałam się do Torunia, mojego drugiego wyboru. Tak jak wspomniałam studia były trudne, jednakże zaczynaliśmy od zera, bo większość z nas nie znała tego języka. Najciężej było gdy mieliśmy zajęcia z Yokono-sensei. Była to starsza Japonka, która nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku. Jedyny sposób na dogadanie się z nią było mówienie po japońsku. Początkowo szło nam topornie, ale pod koniec roku bez problemu dogadywaliśmy się z nią.
Ciekawe były również integrację, na które zapraszaliśmy Japończyków mieszkających w Toruniu, nie było ich wielu, ale zawsze to była dodatkowa możliwość poćwiczenia japońskiego. Przyznam szczerze, że nie jestem jakimś imprezowym zwierzęciem, mam wrażenie, że wyszalałam się na imprezach w liceum, więc w sumie na integrację chodziłam do końca roku kalendarzowego. Potem zaczęłam chodzić z moim mężem, więc siłą rzeczy wyjścia ze studiów spadły na dalszy plan.
Wracając jeszcze do nauki, to podobało mi się jak dużo się uczyliśmy. W rok od zera doszłam do poziomu komunikatywnego. Co więcej znałam około ⅓ znaków, które zna przeciętny Japończyk, czyli jakieś ponad 600. Minusem było to, że jeden z naszych wykładowców był z wykształcenia fizykiem i zamiłowania historykiem, ze szczególnym uwzględnieniem szkutnictwa, więc uczyliśmy się bardzo dużo słów związanych właśnie ze statkami lub fizyką, co sądzę, że było nam mało potrzebne w życiu.
Stety niestety nie udało mi się zdać jednego egzaminu z tłumaczeń, więc musiałam iść na poprawkę we wrześniu, która niestety też oblałam. Okazało się, że w międzyczasie został zmieniony regulamin studiów o czym nikt nas nie poinformował i nie można było wziąć warunku. Miałam do wyboru albo pierwszy semestr nic nie robić (bo miałam zaliczony) a na drugim chodzić tylko na 1 przedmiot i zabulić za to coś koło 1,5 tys. Złotych, to stwierdziłam, że mi się nie opłaca.
I tu zaczyna się historia moich drugich studiów.
Jako że był już wrzesień, to wszystkie państwowe uczelnie miały zamkniętą rekrutację. Zostały mi tylko uczelnie prywatne. Więc zdecydowałam się na kierunek Zarządzanie i niezbyt szczęśliwa poszłam na nie. A dla ciekawych, studia podjęłam we Wrocławiu, bo tam też studiował mój mąż. Nie chcę podawać nazwy uczelni, bo przyznam szczerze, że nie byłam zadowolona z tych studiów.
Chodziłam dziennie, bo moi rodzice postawili mi taki warunek, chociaż z perspektywy czasu uważam to za idiotyczne i dosyć spory błąd. Studia były całkowicie płatne. Na szczęście znalazłam stypendium za maturę. Im miało się lepszy wynik, tym większa była zniżka. Mi się udało załapać na najwyższy poziom stypendium, który pozwolił mi nie płacić za cały pierwszy semestr. Tak więc polecam przeglądać czy nie ma żadnych promocji!
Drugi semestr musiałam zapłacić, a następne 2 lata łapałam się na stypendium rektora za wyniki w nauce, które pozwalały mi całkowicie opłacić studia i chyba nawet zostało mi pod koniec jakieś 50 zł zarobku.
Co do samej w sobie nauki to byłam zawiedziona. Przyznam szczerze, że po trzech latach nauki jedyne co pamiętam to diagram ishikawy i zajęcia z CSRu. Uczelnia miała mieć praktyczne podejście i na pewno fajnym elementem tego była tak zwana gra biznesowa, która była co roku. Nawet raz czy dwa razy udało się mojemu zespołowi wygrać. Jednakże po pozostałych zajęciach nie pamiętam nic. Poziom był osobiście dla mnie niski. Na jednym przedmiocie dostałam zwolnienie z egzaminu za rozwiązanie w jakieś 15 minut jakiejś zagadki logicznej. Oprócz tego część osób, które studiowały ze mną, miałam wrażenie, że studiują bo rodzice im kazali a na nic innego się nie dostali. Nie mówię, że wszyscy tacy byli, bo było też kilka fajnych i pracowitych ludzi. Jednakże jeśli student zaczyna kłócić się z nauczycielem, że nie będzie chodził na zajęcia, bo mu się nie chce, a płaci więc wymaga, no to sami rozumiecie…
Ten okres studiów był dla mnie zupełnie pozbawiony życia studenckiego. Szczerze to nawet nie miałam ochoty. Poza tym zaczęłam sobie dorabiać pracując w przychodni jako recepcjonistka, a na drugim roku zaszłam w ciążę.
Na trzeci rok wróciłam 3 tygodnie po porodzie, więc był to w sumie hardcore. Na pewno nie pomagała w tym też logika jaka panowała tam, a mianowicie pokój dla matki z dzieckiem, gdzie można było nakarmić/ przebrać dziecko czy też odciągnąć mleko był dostępny tylko dla studentek zaocznych, bo w ciągu tygodnia pomieszczenie było wynajmowane… tak więc musiałam siedzieć w łazience i w bardzo niekomfortowych i niehigienicznych warunkach odciągać pokarm. Sprawa nawet trafiła do dziekana, który próbował mi pomóc, jednakże ciągle napotykałam opór ze strony pani w recepcji, które nie chciały dawać mi klucza do pomieszczenia, czy kobiety, która wynajmowała pomieszczenie. Szczęście w nieszczęściu, że niedługo potem rozpoczęła się pandemia i siedziałam w domu na zajęciach online.
Przyznam szczerze, że przez długi czas wstydziłam się, że studiuje na prywatnej uczelni. Czułam, że to była moja osobista porażka. Że jak to ja, która chodziła do najlepszego liceum w mieście i wg wszyscy mnie chwalili, że taka mądra i wg. Nagle trafiłam do miejsca, z którego jeszcze nie tak dawno się śmiałam. Jak sobie o tym pomyśle to jest mi głupio, że tak myślałam i współczuję dawnej sobie. Teraz już wiem, że po prostu to była taka część mojego życia. Może nie najlepsza, może nie najwybitniesza, ale zawsze to część mnie. Sądzę, że może wzięło się to przekonanie z nastawienia na trwałość, że albo jest się w czymś dobrym, albo nie. Nie ma nic pośrodku, teraz na szczęście wyznaje podeście ciągłego rozwoju i po prostu to akceptuję. Wyciągnęłam z tego tyle ile się dało, jestem dumna siebie, że dałam radę zwłaszcza z niemowlęciem.
Moje ostatnie (póki co, wszak nigdy nic nie wiadomo) studia to komunikacja wizerunkowa. Studia na państwowej uczelni, ale w trybie zaocznym, więc płatne. Pomijając kwestie organizacyjne i komunikacyjne (o ironio) uczelni np. zmiana planu na kilka dni przed zjazdem czy wstawienie planu zajęć licencjatu dla studentów magisterskich, to jestem bardzo zadowolona. W ciągu 2 lat może miałam 2 albo 3 przedmioty wykładowe, a tak to sama praktyka. Dużo zadań wymagających kreatywności itp. co na takim kierunku jest czymś idealnym.
Z fajnych rzeczy, które zrobiliśmy było chociażby zrobienie czegoś zero waste, więc ja zrobiłam pluszaka ze starych śpioszków, pieluszek tetrowych i skarpetek mojego syna, czy też mieliśmy przygotować własną grę planszową.
Jeśli chodzi o poziom przekazywanej wiedzy, to jestem bardzo zadowolona. Nie licząc kilku przedmiotów, głównie tych wykładowych jak na przykład filozofia, to bardzo dużo wyciągnęłam z tych studiów. widać to chociażby w tym, że wiedzę zdobytą podczas zajęć wykorzystywałam do tworzenia niektórych odcinków podcastu. To co też mi się podobało, to to, że poziom wśród moich kolegów i koleżanek z roku był duży. Wszyscy byli aktywni, mieli ciekawe pomysły i spostrzeżenia. Lubię przebywać wśród takich ludzi, od razu przyjemniej mi się uczy. Jednakże małym minusem tego był fakt, że by zdobyć stypendium, trzeba było mieć bardzo wysoką średnią, praktycznie idealną. Serio, ja na drugim roku nie załapałam się na stypendium, bo miałam średnią 4,97 a przyznawano dopiero od 5.0.
Cóż tu także życie studenckie nie było u mnie widoczne, chociaż z tego co wiem, to wiele osób z mojego roku niemal co zjazd się integrowało. Ja jednak zmęczona dojazdami, pracą i małym dzieckiem wolałam raczej wieczory spędzić na chociaż chwili cieszenia się spokojem. Póki mieszkałam we Wrocławiu i tam studiowałam, czyli cały pierwszy rok magisterki, to nie było tak źle, zwłaszcza, że zajęcia były online, więc mogłam się w miarę wyspać, bez pędzenia na drugi koniec miasta czy też w przerwach pobawić się z dzieckiem. Jednakże tak jak wspominałam dojazdy z Bydgoszczy do Wrocławia to był hardcore. Tak na dobrą sprawę musiałam wyjeżdżać w piątek po pracy, byłam po 21 na dworcu, potem jeszcze dojazd do miejsca gdzie nocowałam i następnego dnia od rana uczelnia, a w niedzielę zrywanie się z połowy ostatnich zajęć, by zdążyć na pociąg i być ok. 22 w domu. A następnego dnia pobudka o 6, bo dziecko do żłobka, a ja do pracy. Więc nie ukrywam, że byłam mega zmęczona po takim weekendzie, bo w sumie taki prawdziwy z odrobiną wypoczynku to miałam raz na 2 tygodnie. Jednakże jestem ogromnie wdzięczna moim przyjaciołom, którzy mnie przenocowywali i rodzinie, która mnie wspierała i zajmowała się moim synkiem w czasie mojej nieobecności. Gdyby nie oni pewnie nie mogłabym ukończyć czy w ogóle podjąć tych studiów, a uważam, że to byłaby dla mnie strata.
Podsumowując te 3 różne etapy i uczelnie w moim życiu, stwierdzam, że pod względem bycia studentem i takiego życia studenckiego, to najfajniej było na japonistyce, czyli na studiach dziennych, na uczelni państwowej. Odpowiadał mi też tam poziom nauczania i to, że studenci tam chcieli się uczyć i nie było olewania (pewnie ze względu na specyfikę studiów i fakt, że nie łatwo się na nie dostać). Mam też do tego okresu sentyment, bo było to moje wejście w dorosłość, samodzielne mieszkanie, spotykanie się z moim mężem itp.
Pod względem połączenia pracy, życia codziennego i dużej ilości wiedzy, to wskazałabym moje ostatnie studia na UWr. Był hardcore, ale również dużo wiedzy na której mi zależało, bo to właśnie dla niej szłam na studia, a nie dla papierka.
Najmniej polecam studiowanie dzienne, na prywatnej uczelni. Pewnie inaczej jest też kiedy studiuje się zaocznie na takiej uczelni, bo obstawiam, że wtedy są osoby, które faktycznie chcą się uczyć, bo poświęcają swoje wolne na to.
Tak czy siak, studia uważam za ciekawy okres w swoim życiu. Czy są potrzebne każdemu? Zdecydowanie nie. Czy warto chodzić byleby mieć tytuł? Absolutnie nie. Grunt to znaleźć studia które nas zainteresują w takim trybie jaki nam odpowiada. I nie martw się jeśli jesteś w plecy względem swoich rówieśników. Życie jest po to, by szukać tego, co jest dla nas najlepsze i najciekawsze. Czasami też zdarzają się nieprzewidywalne rzeczy i po prostu musimy się do nich dostosować. Tak czy siak, to co wybierzesz to część ciebie i powinna być zgodna z tobą, a nie z wymaganiami innych.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.